Bardzo długo nosiłam się z zamiarem napisania tego postu.
Nie wiedziałam, czy dobrze zostanie odebrany, czy napiszę go dokładnie tak, jak bym chciała żeby wyglądał... Ale raz się żyje !
A więc, żeby we właściwy sposób podsumować rok 2017 muszę cofnąć się lekko do roku 2016.
Pod koniec roku 2016 awansowałam w pracy , miałam dość stabilną sytuację finansową.
Od pewnego czasu z mężem staraliśmy się o dziecko, po kilku cyklach bez powodzenia postanowiłam udać się do swojego ginekologa, niestety nie udało mu się nam pomóc.
I tu już wchodzimy w 2017 rok.
Naszym postanowieniem na 2017 rok było między innymi zapisanie się do kliniki zajmującej się leczeniem niepłodności. Jeszcze w styczniu zadzwoniłam i umówiliśmy się na marzec na pierwszą wizytę. Podjęliśmy leczenie, dużo badań, dużo jeżdżenia , sporo nerwów...
Ale naszym drugim postanowieniem na 2017 rok było spędzanie więcej czasu razem, więcej zwiedzania, więcej czasu ze znajomymi, a mniej zamartwiania się .
Całkiem sporo wypadów udało nam się zaliczyć, do tego kilka, no może kilkanaście na prawdę miłych wieczorów ze znajomymi.
Sporo czasu poświęciliśmy sobie nawzajem oraz sami dla siebie.
Zainwestowanie w siebie to było chyba najtrudniejsze z naszych postanowień do zrealizowania i nie chodziło tu o inwestycje finansowe, raczej czas na relaks, na zadbanie o ciało czy duszę.
Ale nie zniechęcaliśmy się , potrzebowaliśmy tego co raz bardziej, zwłaszcza ja, pracę od zawsze miałam stresującą, typowy wyścig szczurów, do tego wizyty w klinice..
W kwietniu postanowiliśmy, ze jedziemy na urlop.
Wybraliśmy Zakopane na ostatni tydzień sierpnia i Wrocław (nasze ulubione miasto) na pierwszy tydzień września.
Na koniec marca wyskoczyliśmy do Torunia na kilka dni.
W
końcu w maju miałam mieć planowany zabieg, który mógł wykluczyć jedn z
powodów dlaczego mam problem z zajściem w ciążę.
Grzecznie stawiłam się w
szpitalu na zabieg, ale w trakcie okazało się że nie są w stanie
przeprowadzić go, ponieważ podejrzewają endometriozę.
Mało nie
zemdlałam na stole zabiegowym. Nic nie wytłumaczyli, kazali się spakować
i umówić na laparoskopię oraz na ten sam zabieg tylko przy użyciu
innego sprzętu w znieczuleniu ogólnym.
Kolejny miesiąc, kolejny cykl w plecy.
Co raz bardziej męczyła mnie sytuacja z leczeniem, w pracy zmiana
menedżera , jeszcze bardziej dokręcona śruba. Nie rozstawałam się z
telefonem służbowym i meilem 24 na dobę.
Oczywiście odbijało się to na relacjach z Mężem.
W
lipcu laparoskopia , okazało się że wszystko jest okej, nie ma żadnych
zrostów, czy tym podobnych rzeczy. Kamień z serca. Dwa tygodnie
zwolnienia lekarskiego , i wtedy czara goryczy się przelała. Cały czas
byłam na telefonie, pod meilem, stwierdziłam że mam dość
Kolejna ważna decyzja.
Po urlopie nie wracam do pracy. Szukam czegoś innego, bez ciśnienia na tydzień przed urlopem wysłałam dokładnie jedno CV. Na drugi dzień oddzwonili, zaprosili na rozmowę.
Nie byłam przekonana , czy im się spodobam, sama też nie widziałam czy dobrze robię.
Branża ta sama, ale zupełnie inny styl pracy, kasa o połowę mniejsza..
Przed wyjazdem na urlop wizyta w klinice, zapowiada się brak owulacji, ten cykl na straty, spotkamy się 13 września.
Wyjechaliśmy na urlop. Zabraliśmy ze sobą teściów (tak wiem , to był głupi pomysł, na pewno następnym razem trzy razy przemyślę swój pomysł zanim coś chlapnę :P ).
Na urlopie odpoczęłam !! Totalnie olałam pracę, wiedziałam że do nich nie wrócę, spakowałam większość rzeczy i zabrałam przed urlopem, telefon służbowy zdałam Time Leaderowi, meila wyłączyłam. Na prawdę odpoczęliśmy oboje.
Podjęliśmy tam tez decyzję , że na razie odpuszczamy staranie o dziecko, kosztowało nas to sporo nerwów, za dużo spraw się na piętrzyło na raz.
Będąc na urlopie dostałam wiadomość , że na rozmowie kwalifikacyjnej dobrze wypadłam, ze chcą nawiązać jak najszybciej współpracę. Przez telefon złożyłam wypowiedzenie w poprzedniej firmie.
Spadł mi kamień z serca. Reszta urlopu minęła nam świetnie, na luzie, bez zmartwień.
Wróciłam z urlopu. Dokładnie 11 września miałam stawić się w starej firmie.
11 września rano, jak co miesiąc już chyba z przyzwyczajenia zrobiłam test ciążowy. Tego wymagało ode mnie leczenie, robienie testów ciążowych i owulacyjnych w określonym czasie żeby móc dalej się leczyć.
Nawet nie czekałam za bardzo na wynik. Szykowałam się dalej do pracy, chcąc wyrzucić test przed wyjściem do pracy spojrzałam na niego przelotnie i zamarłam. Dwie kreski. Moja myśl : to jakiś żart.
Tyle starań, nic nie wychodziło , podjęcie decyzji o zmianie pracy, odpuszczenie trochę starań a tu taka niespodzianka... Ta druga kreska była blada więc nie chciałam się nakręcać, postanowiłam w drodze z pracy kupić inny test.
Stawiłam się w starej firmie podpisać niezbędne dokumenty, zdać służbowe sprzęty, pożegnać się z dziewczynami. Było mi smutno, bo przez 3 lata zżyłam się z dziewczynami z którymi pracowałam, z drugiej strony czułam ulgę stamtąd odchodząc. W drodze powrotnej wizyta w aptece kupno trzech różnych innych testów.
Następnego dnia rano kolejny test.
Ewidentnie dwie kreski są. Szok , radość.. Emocji i uczuć milion na sekundę. Następnego dnia planowana wizyta w klinice. W poczekalni siedzieliśmy jak na szpilkach, do gabinetu mało nie wleciałam jak na skrzydłach. Ale bardzo szybko je podcięto.
Lekarz stwierdził , ze nic nie widzi. Ciąży nie ma. Wszystkie wyniki z poprzedniej wizyty mówią , że owulacji nie było. Mamy czekać dwa tygodnie, za dwa tygodnie się zobaczymy , zobaczymy co będzie. Kolejna lista badań do zrobienia.
Powrót do domu ponad 70km w ciszy. Kilka następnych dni nie wiem jak minęło. Beta Hcg rosła, progesteron spadał..
Trzeba było do tego skupić się na załatwianiu formalności z nową pracą.
Kolejna wizyta, lekarz patrzy na wyniki i mówi, że wyniki są kiepskie, robi usg pęcherzyk widoczny, ale mały. Znów mamy czekać. Nie miałam na to siły.
Wychodzimy z kliniki, od razu dzwonię do swojego ginekologa. Wizyta na następny dzień.
Faktycznie wyniki nie są za dobre, pęcherzyk mały, ale zawalczymy. Dostaję serię leków , znów czekamy, po tygodniu kolejne badana. Wyniki znów kiepskie, zwiększamy dawki leków i dalej czekamy.
W międzyczasie jeżdżę na szkolenia, szykuję się do nowej pracy. Lekko nie było. Czuję objawy ciąży, ciężko je ukryć w pracy.
W czasie kiedy byłam na tygodniowym szkoleniu poza miastem wypadła wizyta, czułam się cały dzień źle, do tego jakieś plamienie, jechaliśmy w ciszy, lekarz bardzo profesjonalnie zaczął rozmowę przed badaniem. Okazało się na szczęście,że maleństwo się rozwija prawidłowo pomimo moich złych wyników. Grunt to wytrwać do 12 tygodnia.
Do listopada niby żyłam, ale w jakimś zawieszeniu. Nowa praca, nowe obowiązki, szkolenia, kursy itp a tak naprawdę wszędzie byłam tylko ciałem.
Wizyty mieliśmy co 2 tygodnie , co tydzień wykonywanie jakieś badania z krwi.
Minął 10 tydzień. Z maleństwem wszystko okej , ale ja nie powinnam już pracować, a w pracy jeszcze nie wiedzą, że jestem w ciąży, nie mogę położyć L4, żle się czułam z tym ,że tak ich "załatwiłam".
W końcu musiałam im powiedzieć. Na domiar złego pochorowałam się. Początek listopada i jakieś przeziębienie, L4, witaminy, miód, cytryna, imbir i walczę.
Minął magiczny 12 tydzień. Badania prenatalne. Maleństwo jest zdrowe, rozwija się prawidłowo.
Raczej dziewczynka , ale lekarz nie daje 100%. Maleństwo kiepsko się ułożyło. Walczy pomimo kiepskich moich wyników. Lekarz podnosi na duchu, jest świetnym psychologiem widzi ,że jesteśmy kłębkiem nerwów . Kolejne leki, kolejne skierowania na badania i definitywny zakaz pracy.
Nic mi nie zostało, L4 w pracy położone, ja leżę w domu.
nasz synek w 12 tygodniu.
Kolejna wizyta i mamy synka !
Tym razem na pewno chłopak , pokazał co miał , babcia będzie ciut zwiedziona, nastawiła się na wnuczkę.
Nas nerwy nie odpuszczają. Martwimy się każdym bólem, skurczem i tym podobnymi objawami.
Do końca roku okazało się, że coś się dzieje z prawą nerką. Ból, dyskomfort zrzucałam na garb problemów z kręgosłupem, że przesilony, że źle siedziałam. W końcu dwa dni z rzędu okropny ból w boku, trwający pół godziny ale paraliżujący. Znów lekarz, znów skierowanie, kolejne badania i jest wynik, piasek w nerkach. Okej wiem co jest wiem jak uśmierzać ból, dam radę. Ważne , że maleństwu nic nie jest.
Rok 2017 to istny rollercoaster ! Życie odwróciło nam się o 180 ' i to kilka razy!
Pierwszy trymestr ciąży przeżyłam bardzo. Miałam wszystkie możliwe objawy ciąży: nudności, wymioty, osłabienie, migreny, senność (spałam po 12-16 godzin na dobę). Do tego doszedł stres czy na pewno uda nam się , czy Maleństwo zawalczy , do tego zmiana pracy i postawienie ich w dość kiepskiej sytuacji.
Na blogu pojawi się też kilka wpisów "dzieciowych" . Powoli
kompletuję wyprawkę więc pochwalę się co tam mi się udało upolować .
Jestem
w 28 tygodniu ciąży , a wciąż nie wierzę w to co się dzieje. Jest to
dla mnie tak ogromne szczęście.. Co prawda znów musimy na siebie uważać,
ciąża znów jest w lekki ryzyku więc znów leżę. Będzie więcej postów :)
Rok zakończył się dobrze. Podsumowanie postanowień na plus.
Dopiero pod koniec stycznia odważyłam się kupić pierwszą rzecz dla synka. Wcześniej cały czas z tyłu głowy miałam, ze mogę zapeszyć.
Nasze wycieczki możecie zobaczyć w poprzednich postach. Brakuje wciąż posta z wakacji. Może wreszcie uda mi się go napisać.
Pozdrawiam